Read Rozdział 8 from the story NIE POZWÓL MI ODEJŚĆ by mdett34 (Małgorzata Dettoma) with 3,644 reads. prawnik, nowyjork, trudnamilosc. - To mało eleganckie opo
'Płatny zabójca i niewinna dziewczyna... Czy mają szansę na miłość?Przez ostatnie dziesięć lat życia River Captain Kipling pracował dla tajemniczego szefa mafii. Ma jednak dość! Postanawia otworzyć niewielki bar. Przeszkodą w spełnianiu marzeń są nawracające koszmary z dzieciństwa. Dlaczego na widok Rose znowu śni o swojej pierwszej miłości, Addy? Śmierć zabrała ją przecież na zawsze...Najlepszym przyjacielem Rose z dzieciństwa był River. Tęskniła za nim przez ostatnich dziewięć lat, ale pełnego ciepła, dobrego chłopca, gotowego obronić ją przed całym złem świata już nie ma. Jego miejsce zajął nieczuły Captain. Rose ma wątpliwości, czy w jej życiu, ale przede wszystkim w życiu jej córki, jest miejsce dla takiego człowieka...Co kryje przeszłość Rose i Captaina? Czy czeka ich wspólna przyszłość?'
Nie pozwól mi odejść. Ella i Micha Jessica Sorensen. Ella i Micha przyjaźnią się od dzieciństwa. Ale jedna tragiczna noc przekreśla ich przyjaźń i na zawsze zmienia życie Ella kiedyś była niepokorna i zadziorna, choć miała serce na dłoni. Jednak kiedy wyjechała na studia, zostawiła wszystko za sobą.
_Urok czy wręcz geniusz pamięci polega na tym,__że jest ona kapry­śna, przy­pad­kowa i pełna tem­pe­ra­mentu:__usuwa w cień maje­sta­tyczną kate­drę, a uwiecz­nia__sto­ją­cego przed nią w kurzu małego chłopca, który je Bowen_Gdyby czło­wiek mógł we śnie przejść przez Raj__i dostałby kwiat na dowód,__że jego dusza rze­czy­wi­ście tam była, i gdyby__prze­bu­dziw­szy się, dostrzegł kwiat w swej dłoni – ach,__co wtedy?_z notat­nika Cole­ridge’a,przeł. Z. KubiakPRO­LOGPro­log_Jest w kabi­nie toa­lety, sie­dzi na sede­sie, łzy schną jej na policz­kach, roz­ma­zaw­szy tusz, który kilka godzin temu tak sta­ran­nie nało­żyła. Od razu widać, że to nie jej miej­sce, a mimo to jest jest pod­stępny, zawsze przy­cho­dzi i wycho­dzi jak gość, któ­rego się nie zapra­szało, ale któ­rego nie wypada nie wpu­ścić. Pra­gnie go, choć ni­gdy by tego nie przy­znała. Ostat­nio poczu­cie żalu to jedyna rzecz, która wydaje się jej praw­dziwa. Nawet teraz celowo myśli o swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce, pomimo upływu czasu, bo ma ochotę zapła­kać. Jest jak dziecko sku­biące stru­pek. Nie może się powstrzy­mać, choć wie, że będzie radzić sobie sama. Naprawdę pró­bo­wała. I na­dal pró­buje, na swój spo­sób, ale cza­sem jedna osoba może pod­trzy­my­wać całe twoje życie, być twoją pod­porą, a gdy zabrak­nie jej krze­pią­cej obec­no­ści, czu­jesz, że spa­dasz, choć­byś miała wcze­śniej wiele sił i choć­byś całą swoją mocą sta­rała się utrzy­mać rów­no­ – dawno temu – szła sama pogrą­żoną w ciem­no­ści drogą zwaną Fire­fly Lane. To była naj­gor­sza noc w jej życiu i wła­śnie wtedy natknęła się na pokrewną był nasz począ­tek”. Ponad trzy­dzie­ści lat „Ty i ja kon­tra cały świat”. Naj­lep­sze przy­ja­ciółki na opo­wie­ści mają swój koniec, prawda? Traci się tych, któ­rych się kocha, i trzeba jakoś żyć odpu­ścić. Powie­dzieć »do widze­nia« z uśmie­chem”.__To nie będzie nie wie, co wła­śnie uru­cho­miła. Za chwilę wszystko się 112 wrze­śnia 2010, 22:14Czuła się lekko oszo­ło­miona. To było przy­jemne, jakby otu­lono ją cie­płym kocem. Jed­nak gdy się zorien­to­wała, gdzie jest, prze­stało być tak na sede­sie w kabi­nie toa­lety, a na policz­kach schły jej łzy. Ile czasu tu spę­dziła? Wstała powoli i wyszła z łazienki, toru­jąc sobie drogę przez zatło­czone foyer kina i igno­ru­jąc kry­tyczne spoj­rze­nia rzu­cane w jej stronę przez pięk­nych ludzi popi­ja­ją­cych szam­pana pod skrzą­cym się dzie­więt­na­sto­wiecz­nym żyran­do­lem. Seans musiał się już skoń­ zewnątrz ener­gicz­nie zrzu­ciła idio­tyczne lakie­ro­wane szpilki; pole­ciały gdzieś w cień. W dro­gich czar­nych poń­czo­chach ruszyła w sią­pią­cym desz­czu po brud­nych chod­ni­kach Seat­tle w kie­runku domu. To tylko z dzie­sięć prze­cznic. Da radę, a o tej porze i tak nie uda­łoby się zła­pać tak­ zbli­żała się do Vir­gi­nia Street, jej wzrok przy­cią­gnął jaskra­wo­ró­żowy neon MAR­TINI BAR. Przed drzwiami stała grupka ludzi, któ­rzy roz­ma­wiali i palili pod chro­nią­cym ich dasz­ posta­no­wiła sobie, że omi­nie lokal, to jed­nak skrę­ciła, pode­szła do drzwi i weszła do środka. Wsu­nęła się do ciem­nego, zatło­czo­nego wnę­trza i ruszyła pro­sto ku dłu­giemu maho­nio­wemu barowi.– Co podać? – zapy­tał szczu­pły, wyglą­da­jący na arty­stę męż­czy­zna o poma­rań­czo­wych wło­sach i takiej ilo­ści żela­stwa w twa­rzy, ile mie­ści się w alejce z nakręt­kami i śru­bami w mar­ke­cie budow­la­nym.– Tequ­ilę – odpo­wie­ pierw­szy kie­li­szek i zamó­wiła następny. Gło­śna muzyka nio­sła pocie­chę. Wypiła tequ­ilę i zaczęła koły­sać się do rytmu. Ludzie dokoła niej śmiali się i roz­ma­wiali. Czuła się odro­binę tak, jakby była czę­ścią tego całego zamie­sza­ w dro­gim wło­skim gar­ni­tu­rze zręcz­nie wci­snął się na miej­sce obok niej. Był wysoki i wyspor­to­wany. Miał jasne, dobrze ostrzy­żone i uło­żone włosy. Pew­nie ban­ko­wiec albo praw­nik z kor­po­ra­cji. I oczy­wi­ście dla niej za młody. Nie mógł mieć wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat. Ile czasu tu spę­dził, cze­ka­jąc na spo­sob­ność, szu­ka­jąc naj­le­piej wyglą­da­ją­cej kobiety w barze? Jeden drink, dwa?Wresz­cie zwró­cił się ku niej. Widziała po jego spoj­rze­niu, że wie, kim jest, i uwiódł ją ten drobny wyraz uzna­nia.– Mogę posta­wić pani drinka?– Nie wiem. Może pan? – Czyżby lekko beł­ko­tała? Nie­do­brze. Jej myśli też nie były kla­ spoj­rze­nie prze­su­nęło się z jej twa­rzy na piersi, a potem znów spoj­rzał jej w oczy. Wcale nie ukry­wał, że roz­biera ją wzro­kiem.– Powie­dział­bym, że drinka co naj­mniej.– Zwy­kle nie zadaję się z nie­zna­jo­mymi – skła­ w jej życiu byli wyłącz­nie obcy ludzie. Wszy­scy inni, wszy­scy, któ­rzy się liczyli, zapo­mnieli o niej. Mocno odczu­wała dzia­ła­nie xanaksu. A może to była tequ­ila?Dotknął jej pod­bródka, musnął deli­kat­nie kra­wędź żuchwy, spra­wia­jąc, że prze­szedł ją dreszcz. Takie dotknię­cie jej wyma­gało śmia­ło­ści, nikt już tego nie robił.– Jestem Troy – przed­sta­wił w jego błę­kitne oczy i poczuła cię­żar samot­no­ści. Kiedy ostat­nio pra­gnął jej jakiś męż­czy­zna?– Tully Hart – odpo­wie­działa.– ją. Sma­ko­wał słodko, jakimś likie­rem, i papie­ro­sami. A może trawą. Chciała się roz­to­pić w czy­sto fizycz­nym doświad­cze­niu, roz­pu­ścić jak kawa­łek cze­ko­lady. Chciała zapo­mnieć o wszyst­kim, co jej w życiu nie wyszło. I o tym, że skoń­czyła w takim miej­scu jak to. Sama w morzu obcych.– Poca­łuj mnie jesz­cze raz – powie­działa, choć nie cier­piała tonu żało­snego bła­ga­nia w swoim gło­ to brzmie­nie z dzie­ciń­stwa, gdy była małą dziew­czynką z nosem przy­ci­śnię­tym do szyby, cze­ka­jącą na powrót matki. „Co jest ze mną nie tak?” – pytała tamta dziew­czynka każ­dego, kto zechciał słu­chać, ale ni­gdy nie uzy­skała odpo­wie­dzi. Tully przy­cią­gnęła do sie­bie nie­zna­jo­mego, ale nawet gdy ją cało­wał i napie­rał na nią cia­łem, poczuła, że zaczyna pła­kać, a gdy łzy popły­nęły, nic już nie mogło ich powstrzy­ wrze­śnia 2010, 02:01Tully wyszła z baru ostat­nia. Drzwi zatrza­snęły się za nią, a neon syk­nął i zgasł. Było po dru­giej w nocy i ulice Seat­tle opu­sto­szały. Uci­ szła śli­skim chod­ni­kiem. Poca­ło­wał ją męż­czy­zna – nie­zna­jomy – a ona się roz­pła­ Nic dziw­nego, że się wyco­ jak z cebra. Pomy­ślała, że się zatrzyma, odchyli głowę i zacznie poły­kać deszcz, dopóki się nie utopi. To nie byłoby takie wra­że­nie, że droga do domu trwa całe godziny. W budynku minęła por­tiera, nie patrząc mu w oczy. W win­dzie zoba­czyła swoje odbi­cie w pokry­wa­ją­cych ściany kosz­mar­nie. Kasz­ta­nowe włosy – z dłu­gimi odro­stami – two­rzyły pta­sie gniazdo, a tusz spły­wał z rzęs na policzki, roz­ma­zu­jąc się jak akwa­ windy otwo­rzyły się i Tully wyszła na kory­tarz. Tak się zata­czała, że dopiero po chwili dotarła do swo­ich drzwi i cztery razy pró­bo­wała tra­fić klu­czem do zamka. Zanim otwo­rzyła, poczuła, że kręci jej się w gło­wie, która znowu ją roz­bo­ pomię­dzy jadal­nią a salo­nem wpa­dła na sto­lik i omal się nie prze­wró­ciła. Ura­to­wała ją sofa. Tully osu­nęła się z wes­tchnie­niem na grubą, białą podu­chę. Sto­lik był zasy­pany pocztą. Rachunki i cza­so­pi­ oczy i pomy­ślała, jakim baj­zlem stało się jej życie.– A niech cię, Katie Ryan – szep­nęła do naj­lep­szej przy­ja­ciółki, któ­rej nie samot­ność była nie do znie­sie­nia. Lecz jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka ode­szła. Umarła. Od tego wszystko się zaczęło. Od straty Kate. Czy to nie żało­sne? Tully zaczęła opa­dać na dno po śmierci przy­ja­ciółki i nie potra­fiła się od niego odbić.– Potrze­buję cię – dodała. A potem to wykrzy­czała: – Potrze­buję cię! jej opa­dła. Tully zasnęła? Może…Kiedy z powro­tem otwo­rzyła oczy, zaczęła wpa­try­wać się załza­wio­nym wzro­kiem w stos poczty na sto­liku do kawy. Głów­nie rachunki, kata­logi i cza­so­pi­sma, któ­rych od dawna nie czy­tała. Gdy już miała odwró­cić wzrok, jedno ze zdjęć przy­kuło jej brwi i nachy­liła się. Odsu­nęła koperty, by wygrze­bać maga­zyn „Star”, który leżał na spo­dzie. W pra­wym gór­nym rogu znaj­do­wało się nie­wiel­kie zdję­cie jej twa­rzy. Nie­zbyt udane. Nie takie, z któ­rego mogłaby być dumna. Pod spodem jedno straszne słowo:„Uza­leż­niona”.Chwy­ciła cza­so­pi­smo drżą­cymi dłońmi i otwo­rzyła je. Strony migały jedna za drugą, aż ponow­nie zna­la­zła swoje zdję­ arty­kuł, nawet nie zaj­mo­wał HISTO­RIA, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA PLOT­KAMISta­rze­nie się nie jest łatwe dla zna­nych kobiet, lecz dla Tully Hart, byłej gwiazdy świę­cą­cego nie­gdyś triumfy pro­gramu _Dziew­czyń­ska godzina,_ oka­zuje się wyjąt­kowo trudne. Chrze­śnica pani Hart, Marah Ryan, udzie­liła naszej redak­cji infor­ma­cji na zasa­dzie wyłącz­no­ści. Pani Ryan, l. 20, potwier­dza, że pięć­dzie­się­cio­let­nia Tully Hart zmaga się ostat­nio z demo­nami, które prze­śla­do­wały ją przez całe życie. Według pani Ryan w ostat­nich mie­sią­cach pani Hart „nie­po­ko­jąco przy­tyła”, nad­uży­wa­jąc leków i alko­holu…_O mój Boże! zabo­lała tak bar­dzo, że Tully nie była w sta­nie oddy­chać. Doczy­tała arty­kuł do końca, a potem pozwo­liła, by cza­so­pi­smo wypa­dło jej z któ­rego nie dopusz­czała do sie­bie od mie­sięcy, od lat, nagle ożył i zacią­gnął ją w naj­bar­dziej ponure i samotne miej­sce na świe­cie. Po raz pierw­szy Tully nie potra­fiła sobie nawet wyobra­zić, że kie­dy­kol­wiek wygrze­bie się z tej prze­pa­ chwiej­nie, łzy zamgliły jej wzrok, gdy się­gnęła po klu­czyki do mogła tak dłu­żej 33O czwar­tej w nocy Johnny zre­zy­gno­wał z prób zaśnię­cia. Skąd mu przy­szło do głowy, że uda mu się usnąć w noc po pogrze­bie żony?Odsu­nął koł­drę i wstał z łóżka. Deszcz łomo­tał o kryty gon­tem dach, jego echo nio­sło się po całym domu. Johnny dotknął włącz­nika przy kominku w sypialni, roz­le­gło się stuk­nię­cie i gwizd, a potem ożyły nie­bie­skie i poma­rań­czowe pło­myki, ska­cząc po sztucz­nym pola­nie. Poczuł deli­katny zapach gazu. Stał tak kilka minut, wpa­tru­jąc się w zaczął się wałę­sać po domu. To jedyne okre­śle­nie, jakim potra­fił opi­sać spo­sób, w jaki bez­wied­nie prze­cho­dził z pokoju do pokoju. Co pewien czas orien­to­wał się, że stoi gdzieś i wpa­truje się w coś, nie koja­rząc, kiedy tu przy­szedł ani dla­czego przy­sta­nął aku­rat któ­rymś momen­cie zna­lazł się z powro­tem w sypialni. Jej szklanka na wodę wciąż stała na sto­liku noc­nym. Podob­nie jak oku­lary do czy­ta­nia i ręka­wiczki, w któ­rych pod koniec spała, bo cią­gle było jej zimno. Rów­nie wyraź­nie jak wła­sny oddech usły­szał jej głos: „Byłeś moim jedy­nym, Joh­nie Ryan. Kocha­łam cię z każ­dym swoim odde­chem przez dwa­dzie­ścia lat”. To wła­śnie powie­działa mu w swą ostat­nią noc. Leżeli razem w łóżku, on obej­mo­wał ją, bo ona była zbyt słaba, by przy­tu­lić jego. Pamię­tał, że wtu­lił twarz w zagłę­bie­nie jej szyi i powie­dział: „Nie zosta­wiaj mnie, Katie. Jesz­cze nie teraz”.Zawiódł ją nawet wtedy, gdy umie­ się i zszedł na zale­wało roz­myte szare świa­tło. Deszcz ska­py­wał z oka­pów, łago­dząc kon­tury kra­jo­brazu. W kuchni zoba­czył cały blat sta­ran­nie umy­tych i wytar­tych naczyń, które roz­ło­żono na ście­recz­kach, i kosz na śmieci pełen papie­ro­wych tale­rzy­ków i ser­we­tek w jaskra­wych kolo­rach. Lodówka i zamra­żarka były wypeł­nione przy­kry­tymi folią pojem­ni­kami. Teściowa zro­biła wszystko, co należy, gdy on krył się samot­nie na zewnątrz, w ciem­no­ kawę, pró­bo­wał wyobra­zić sobie nową wer­sję swo­jego życia. Widział jedy­nie puste miej­sce przy stole w jadalni, nie tę osobę za kie­row­nicą, śnia­da­nie robione nie tymi dobrym ojcem. Pomóż im się z tym upo­ się o blat, popi­ja­jąc kawę. Gdy nale­wał sobie trze­cią fili­żankę, poczuł, że kofe­ina pod­nio­sła mu poziom adre­na­liny. Ręce zaczęły mu się trząść, więc odsta­wił kawę i wziął sok poma­rań­ kofe­iny jesz­cze cukier. Co w następ­nej kolej­no­ści – tequ­ila? Wła­ści­wie nie pod­jął decy­zji, by się ruszyć. Po pro­stu wywę­dro­wał z kuchni, któ­rej każdy cen­ty­metr przy­po­mi­nał mu o żonie – lawen­dowy krem do rąk, który tak lubiła, tabliczkę z napi­sem JESTE­ŚCIE WYJĄT­KOWI, którą wycią­gała przy naj­drob­niej­szych suk­ce­sach dzieci, dzba­nek na wodę, który odzie­dzi­czyła po babci i któ­rego uży­wała przy spe­cjal­nych oka­ że ktoś dotyka jego ramie­nia, i się wzdry­ teściowa, Mar­gie. Była już ubrana – miała na sobie dżinsy z wyso­kim sta­nem, teni­sówki i czarny golf. Posłała mu znu­żony niej sta­nął Bud. Wyglą­dał na dzie­sięć lat star­szego od żony. Przez ostatni rok jesz­cze bar­dziej ucichł, choć i wcze­śniej nikt nie nazwałby go gada­tli­wym. Zaczął żegnać się z Katie na długo przed tym, jak reszta z nich zaak­cep­to­wała nie­unik­nione, a teraz, gdy ode­szła, jakby stra­cił głos. Podob­nie jak żona był ubrany swo­bod­nie. Miał na sobie wran­glery pod­kre­śla­jące chu­dość nóg i wysta­jący brzuch, wester­nową koszulę w brą­zowo-białą kratę i sze­roki pas ze srebrną sprzączką. Włosy stra­cił już dawno, ale kom­pen­so­wały to gęste słowa prze­szli do kuchni, gdzie Johnny nalał im po kubku kawy.– Kawa. Bogu dzięki – powie­dział szorstko Bud, bio­rąc kubek w swoje spra­co­wane dło­ na sie­bie.– Musimy zawieźć Seana na lot­ni­sko za godzinę, ale potem możemy wró­cić i wam poma­gać – ode­zwała się Mar­gie. – Dopóki będzie­cie tego potrze­bo­ był jej bar­dzo wdzięczny. Stała mu się bliż­sza niż wła­sna matka, ale musiał być samo­ Tak!To nie był po pro­stu kolejny dzień. Zoba­czył to wyraź­nie. Nie mógł uda­wać, że to zwy­kły dzień. Nie mógł dać dzie­ciom śnia­da­nia i zawieźć ich do szkoły, a potem pójść do pracy w tele­wi­zji i zająć się pro­duk­cją jakie­goś tan­det­nego pro­gramu roz­ryw­ko­wego albo odcinka audy­cji life­sty­lo­wej, która ni­gdy nie zmie­niła niczy­jego stylu życia.– Zabie­ram nas stąd – oznaj­mił.– Och? – powie­działa Mar­gie. – Dokąd?Powie­dział to, co pierw­sze przy­szło mu do głowy.– Na uwiel­biała tę wyspę. Od zawsze pla­no­wali zabrać tam przyj­rzała mu się przez swoje nowe oku­lary ze szkłami nie­mal bez opra­wek.– Ucieczka niczego nie zmieni – mruk­nął Bud.– Wiem, Bud. Ale ja tutaj po pro­stu tonę. Gdzie­kol­wiek spoj­rzę…– Tak – wszedł mu w słowo dotknęła ramie­nia Johnny’ego.– Jak możemy pomóc?Teraz, gdy Johnny miał plan – choć nie­do­sko­nały i tym­cza­sowy – poczuł się lepiej.– Ja zajmę się rezer­wa­cjami. Nie mów­cie nic dzie­ciom. Niech się wyśpią.– Kiedy wyjeż­dża­cie?– Mam nadzieję, że dzi­siaj.– Lepiej zadzwoń do Tully i powiedz jej. Pla­no­wała być tu o jede­na­ poki­wał głową, ale Tully była w tej chwili naj­mniej­szym z jego zmar­twień.– Okej – powie­działa Mar­gie, skła­da­jąc dło­nie. – Wyczysz­czę lodówkę i prze­niosę wszyst­kie zapie­kanki do zamra­żarki w garażu.– A ja odwo­łam dostawy mleka i dam znać na poli­cję – dodał Bud. – Żeby mieli wasz dom na w ogóle o tym nie pomy­ślał. To Kate zawsze wszystko przy­go­to­wy­wała przed ich wyjaz­ pokle­pała go po ramie­niu.– Idź zro­bić te rezer­wa­cje. Zaj­miemy się im obojgu i poszedł do swo­jego gabi­netu. Usiadł do kom­pu­tera i w nie­spełna dwa­dzie­ścia minut doko­nał rezer­wa­cji. Za dzie­sięć siódma miał już kupione bilety, wyna­jęty samo­chód i dom. Zostało tylko powia­do­mie­nie pokoju chłop­ców pod­szedł do pię­tro­wego łóżka i zna­lazł obu bliź­nia­ków na dol­nej czę­ści, wtu­lo­nych w sie­bie niczym para szcze­nia­ brą­zową czu­prynę Lucasa.– Hej, Sky­wal­ker, wsta­jemy.– Ja chcę być Sky­wal­ke­rem – wymam­ro­tał Wills przez się uśmiech­nął.– Ty jesteś Zdo­bywcą, pamię­tasz?– Nikt nie wie, kim był Wil­helm Zdo­bywca – odparł Wills, sia­da­jąc na łóżku. Miał na sobie czer­wono-nie­bie­ską piżamę ze Spi­der-Manem. – Musia­łaby być o nim jakaś usiadł, roz­glą­da­jąc się nie­przy­tom­nie.– Już pora do szkoły?– Nie idzie­cie dzi­siaj do szkoły – stwier­dził zmarsz­czył brwi.– Bo mama umarła?Johnny się wzdry­gnął.– Wła­ści­wie tak. Jedziemy na Hawaje. Nauczę was sur­fo­wać.– Ty nie umiesz sur­fo­wać – stwier­dził wciąż marsz­czący brwi Wills. Już był scep­tyczny.– A wła­śnie że umie. Prawda, tato? – zapy­tał jego brat spod swo­jej dłu­giej grzywki. Pełen wiary Lucas.– Za tydzień będę umiał – powie­dział Johnny, a oni roz­ch­mu­rzyli się i zaczęli pod­ska­ki­wać na łóżku. – Umyj­cie zęby i ubierz­cie się. Wrócę za dzie­sięć minut spa­ko­wać wasze rze­ bły­ska­wicz­nie pobie­gli do łazienki, sztur­cha­jąc się po dro­dze łok­ciami. Johnny wyszedł powoli z ich pokoju i ruszył kory­ta­rzem. Zapu­kał do drzwi córki i usły­szał znu­żone:– Co?Zanim wszedł do jej pokoju, wstrzy­mał powie­trze. Wie­dział, że namó­wie­nie popu­lar­nej w szkole nasto­latki do wyjazdu nie będzie łatwe. Nic nie liczyło się dla Marah bar­dziej niż przy­ja­ciółki. Szcze­gól­nie przy nie­po­sła­nym łóżku i cze­sała swoje dłu­gie i lśniące czarne włosy. Ubrała się do szkoły w spodnie z komicz­nie niskim sta­nem i roz­sze­rza­nymi nogaw­kami oraz T-shirt jak dla nie­mow­laka. Jakby się wybie­rała w trasę z Brit­ney Spe­ars. Johnny stłu­mił iry­ta­cję. To nie był moment na kłót­nie o modzie.– Hej – powie­dział, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.– Hej – odpo­wie­działa, nawet na niego nie spoj­rzaw­szy. Jej głos miał w sobie pewną ostrość, któ­rej nabrał w cza­sie doj­rze­wa­ wes­tchnął. Wyglą­dało na to, że nawet żałoba nie zmięk­czyła Marah. O ile nie uczy­niła jej jesz­cze bar­dziej odło­żyła szczotkę i zwró­ciła się ku niemu. Teraz już rozu­miał, dla­czego Kate tak czę­sto raniło jej osą­dza­jące spoj­rze­nie. Marah miała bar­dzo prze­ni­kliwy wzrok.– Prze­pra­szam za wczo­raj­szy wie­czór – zaczął.– Wszystko jedno. Mam dzi­siaj po lek­cjach tre­ning pił­kar­ski. Mogę wziąć auto mamy?Usły­szał, że głos jej się zała­mał na ostat­nim sło­wie. Usiadł na skraju łóżka córki i cze­kał, żeby się przy­sia­dła. Gdy tego nie zro­biła, poczuł, że ogar­nia go fala znu­że­nia. Marah była taka kru­cha. Wszy­scy byli teraz deli­katni, ale Marah przy­po­mi­nała Tully. Obie nie potra­fiły oka­zać sła­bo­ści. Marah dostrzeże jedy­nie to, że prze­rwał jej przy­go­to­wa­nia do szkoły, a poświę­cała im wię­cej czasu niż mnich poran­nym modłom.– Lecimy na Hawaje na tydzień. Możemy…– Co? Kiedy?– Wyjeż­dżamy za dwie godziny. Kauai jest…– Nie ma mowy! – wrza­ wybuch był tak nie­spo­dzie­wany, że Johnny zapo­mniał, co chciał powie­dzieć.– Co?– Nie mogę opu­ścić szkoły. Muszę zadbać o koń­cowe oceny. Obie­ca­łam mamie, że będę się dobrze uczyć.– To godne pochwały, Marah. Ale potrze­bu­jemy tro­chę czasu razem jako rodzina. Żeby sobie to wszystko poukła­dać. Możesz zabrać ze sobą pod­ręcz­niki, jeśli będziesz chciała.– Jeśli będę chciała?! – Aż tup­nęła nogą. – Nie masz zie­lo­nego poję­cia, jak jest w liceum. Wiesz, jaka jest kon­ku­ren­cja? Jak się dostanę do dobrego col­lege’u, jeśli zawalę ten semestr?– Przez jeden tydzień nic się nie sta­nie.– Ha! Mam roz­sze­rzoną mate­ma­tykę. I WOS. I gram w tym roku w repre­zen­ta­cji pił­kar­ sobie sprawę, że może to zała­twić dobrze albo źle. Tylko nie wie­dział, jaki jest ten dobry spo­sób, i szcze­rze mówiąc, był zbyt zmę­czony i zestre­so­wany, żeby się przej­mo­ Wyjeż­dżamy o dzie­sią­tej. Spa­kuj go za ramię.– Pozwól mi zostać z Tully!Spoj­rzał na nią i dostrzegł, że ze zło­ści dostała czer­wo­nych plam na bla­dej skó­rze.– Tully? Jako opie­kunka? Och… Nie.– Bab­cia i dzia­dek zostaną ze mną w domu.– Marah, jedziemy. Musimy pobyć razem, tylko we tup­nęła nogą.– Nisz­czysz mi życie.– Nie że powi­nien powie­dzieć coś mądrego i ponad­cza­so­wego. Ale co? Zdą­żył znie­na­wi­dzić te wszyst­kie banały, które ludzie roz­dają niczym mię­tówki po czy­jejś śmierci. Nie wie­rzył, że czas ule­czy tę ranę ani że Kate jest teraz w lep­szym miej­scu, ani że nauczą się żyć dalej. W żaden spo­sób nie umiałby skie­ro­wać takich pustych słów do Marah, która naj­wy­raź­niej tak jak on ledwo utrzy­my­wała się na się, weszła do łazienki i zatrza­snęła nie cze­kać, aż zmieni zda­nie. W swo­jej sypialni chwy­cił tele­fon i wybrał numer, wcho­dząc do gar­de­roby, by poszu­kać walizki.– Halo? – Po gło­sie Tully można było poznać, jak kiep­sko się wie­dział, że powi­nien prze­pro­sić za miniony wie­czór, ale za każ­dym razem, gdy o tym myślał, czuł przy­pływ gniewu. Nie daro­wał więc sobie wypo­mnie­nia jej roz­cza­ro­wu­ją­cego zacho­wa­nia, ale już gdy o tym wspo­mi­nał, wie­dział, że ona będzie się bro­nić, i fak­tycz­nie to zro­biła.– Kate tego chciała – powie­działa się. Na­dal mówiła, ale prze­rwał jej, oznaj­mia­jąc:– Jedziemy dziś na Kauai.– Co?– Musimy spę­dzić tro­chę czasu razem. Sama tak mówi­łaś. Wyla­tu­jemy o dru­giej Hawa­iian Air­li­nes.– Nie­wiele czasu na przy­go­to­wa­nia.– Tak. – Też go to mar­twiło. – Muszę coś mówiła, pytała chyba o pogodę, ale on się roz­łą­ tamto popo­łu­dnie w środku tygo­dnia w paź­dzier­niku 2006 mię­dzy­na­ro­dowy port lot­ni­czy SeaTac był zaska­ku­jąco zatło­czony. Przy­je­chali wcze­śniej, żeby pod­rzu­cić na samo­lot brata Kate, Seana, który wra­cał do ode­brał karty pokła­dowe z auto­matu, a potem popa­trzył na dzieci. Każde z nich wpa­try­wało się w jakieś elek­tro­niczne urzą­dze­nie. Marah wysy­łała ese­mesa na swo­jej nowej komórce. Nie miał poję­cia, co to jest ese­mes, i nie obcho­dziło go to. To Kate chciała, żeby ich szes­na­sto­let­nia córka miała tele­fon komór­kowy.– Mar­twię się o Marah – powie­działa Mar­gie, pod­cho­dząc do niego.– Wygląda na to, że nisz­czę jej życie, zabie­ra­jąc ją na cmok­nęła.– Jeśli nie nisz­czysz szes­na­sto­latce życia, to zna­czy, że jej nie wycho­wu­jesz. Nie tym się mar­twię. Myślę, że ona żałuje tego, jak trak­to­wała matkę. Zwy­kle się z tego wyra­sta, ale jeśli matka umiera…Auto­ma­tyczne drzwi za nimi otwarły się z sykiem i do hali wbie­gła Tully. Miała na sobie let­nią sukienkę, san­dałki na nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach i biały kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Cią­gnęła za sobą walizkę Louis Vuit­ się przed nimi bez tchu.– Co? No co? Chyba zdą­ży­łam?Johnny gapił się na Tully. Co ona tu, do dia­bła, robi? Mar­gie powie­działa coś cicho, a potem potrzą­snęła głową.– Tully! – zawo­łała Marah. – Bogu wziął Tully pod rękę i odcią­gnął na bok.– Nie jesteś zapro­szona na ten wyjazd, Tul. Jedziemy tylko we czwórkę. Nie wie­rzę, że pomy­śla­łaś…– Och – szep­nęła to tak cicho, że zabrzmiało jak wes­tchnie­nie. Widział, jak bar­dzo ją zra­nił. – Powie­dzia­łeś „my”. Myśla­łam, że mnie też masz na ile razy w życiu została porzu­cona, zosta­wiona przez matkę, ale nie miał siły mar­twić się teraz o Tully Hart. Tra­cił kon­trolę nad wła­snym życiem i mógł myśleć jedy­nie o swo­ich dzie­ciach i o tym, żeby jakoś wytrwać. Mruk­nął coś pod nosem i odwró­cił się od niej.– Chodź­cie, dzieci – powie­dział szorstko, dając im zale­d­wie chwilę na poże­gna­nie się z Tully. Objął teściów i szep­nął: – Do zoba­cze­nia.– Pozwól jej lecieć z nami – jęczała Marah. – Pro­szę…Johnny ruszył dalej. Nie był w sta­nie zare­ago­wać ina­ sześć godzin, zarówno w powie­trzu, jak i na lot­ni­sku w Hono­lulu, córka cał­ko­wi­cie igno­ro­wała Johnny’ego. Na pokła­dzie samo­lotu niczego nie zja­dła, nie obej­rzała filmu ani nie czy­tała. Sie­działa po dru­giej stro­nie przej­ścia niż on z chłop­cami, miała zamknięte oczy i kiwała głową do muzyki, któ­rej nie sły­ dać jej znać, że choć czuje się samotna, nie jest sama. Powi­nien się upew­nić, że córka wie, że on jest obok, że na­dal są rodziną, choć ta kon­struk­cja wydaje się teraz tak chwiejna. Lecz na to musiał przyjść odpo­wiedni moment. Przy nasto­lat­kach trzeba ostroż­nie wybie­rać chwilę na kon­takt, bo ina­czej można takiej próby gorzko żało­ na Kauai o czwar­tej po połu­dniu czasu hawaj­skiego, ale Johnny miał wra­że­nie, że podróż trwała wiele dni. Wycho­dzili z samo­lotu ręka­wem, chłopcy pierwsi. W zeszłym tygo­dniu śmia­liby się w takim momen­cie, teraz byli krok z Marah.– Hej.– Co?– Nie można powie­dzieć „hej” do wła­snej córki?Prze­wró­ciła oczami, nie zwal­nia­jąc taśmy do odbie­ra­nia bagażu, gdzie kobiety w tra­dy­cyj­nych hawaj­skich sukien­kach wrę­czały czer­wone i białe gir­landy z kwia­tów gościom, któ­rzy mieli wyku­piony pakiet wcza­ zewnątrz słońce mocno pra­żyło. Różowe bugen­wille w peł­nym roz­kwi­cie opla­tały ogro­dze­nie ota­cza­jące park. Johnny popro­wa­dził wszyst­kich na drugą stronę ulicy, do punktu wynajmu samo­cho­dów. Po dzie­się­ciu minu­tach jechali srebr­nym mustan­giem kabrio­le­tem na pół­noc jedyną auto­stradą na wyspie. Zatrzy­mali się w skle­pie Safe­way, naku­pili jedze­nia, a potem wsie­dli z powro­tem do pra­wej roz­cią­gała się nie­koń­cząca się linia wybrzeża z pla­żami o zło­tym pia­sku, zale­wa­nymi pie­ni­stymi, błę­kit­nymi falami i poprze­ci­na­nymi wysep­kami czar­nej wul­ka­nicz­nej skały. Im dalej na pół­noc, tym kra­jo­braz sta­wał się buj­niej­szy i bar­dziej zie­lony.– Ach, jak tu ład­nie – powie­dział do Marah, która sie­działa obok w fotelu pasa­żera zgar­biona i wpa­trzona w komórkę. Znów te ese­mesy.– Taa – odpo­wie­działa, nie pod­no­sząc wzroku.– Marah – rzu­cił ostrze­gaw­czym tonem. Jakby mówił: „Stą­pasz po cien­kim lodzie”.Spoj­rzała na niego.– Ash­ley prze­syła mi pracę domową. Mówi­łam ci, że nie powin­nam opusz­czać szkoły.– Marah…Zer­k­nęła w prawo.– Fale. Pia­sek. Grubi biali ludzie w hawaj­skich koszu­lach. I skar­pet­kach do san­da­łów. Wspa­niałe waka­cje, tato. Od razu zapo­mnia­łam, że mama dopiero co umarła. wró­ciła do ese­me­so­wa­nia na moto­roli się. Droga przed nimi wiła się wzdłuż wybrzeża, opa­da­jąc w dół wśród zie­leni doliny Hana­ Hana­lei two­rzyła wesoła mie­szanka drew­nia­nych budyn­ków, kolo­ro­wych szyl­dów i sta­no­wisk z lodami _shave ice_. Johnny skrę­cił w drogę wska­zaną przez MapQu­est i natych­miast musiał zwol­nić z powodu rowe­rzy­stów i sur­fe­rów zaj­mu­ją­cych obie strony który wyna­jęli, był sta­ro­świec­kim hawaj­skim bun­ga­lo­wem przy Weke Road. Johnny wje­chał na pod­jazd wysy­pany kru­szo­nymi kora­ natych­miast wysie­dli z auta. Byli zbyt pod­eks­cy­to­wani, by choćby jesz­cze chwilę wytrzy­mać w zamknię­ciu. Johnny zaniósł dwie walizki na schodki od frontu i otwo­rzył drzwi. Na drew­nia­nych pod­ło­gach stały bam­bu­sowe meble w stylu lat pięć­dzie­sią­tych, z gru­bymi, kwie­ci­stymi podusz­kami. Kuch­nia z drewna koa i kącik jadalny znaj­do­wały się po lewej stro­nie głów­nego holu, a wygodny salon po pra­wej. Spo­rej wiel­ko­ści tele­wi­zor ucie­szył chłop­ców, któ­rzy natych­miast popę­dzili przez dom, wrzesz­cząc:– Ja wybie­ram pierw­szy!Johnny pod­szedł do prze­suw­nych drzwi tarasu wycho­dzą­cego na ocean. Traw­nik docho­dził do zatoki Hana­lei Bay. Johnny pamię­tał ostatni raz, gdy byli tu z Kate. „Zabierz mnie do łóżka, Johnny Ryanie. Nie poża­łu­jesz…”.Wills wpadł na niego z całym impe­tem.– Jeste­śmy głodni, wyha­mo­wał tuż przy nich.– Umie­ramy z W domu była już pra­wie dzie­wiąta wie­czo­rem. Jak mógł zapo­mnieć o tym, że dzie­ciom należy się kola­cja?– Jasne. Pój­dziemy do baru, który z mamą uwiel­ zachi­cho­tał.– My nie możemy iść do baru, poczo­chrał mu włosy.– W sta­nie Waszyng­ton pew­nie nie, ale tutaj jak naj­bar­dziej może­cie.– Ale faj­nie – powie­dział usły­szał, że Marah roz­pa­ko­wuje w kuchni zakupy. Uznał, że to dobry znak. Nie musiał jej o to pro­sić ani nic naka­zy­ nie­całe pół godziny wybrali pokoje, roz­ło­żyli rze­czy i prze­brali się w szorty i T-shirty, a potem ruszyli spo­kojną ulicą do sta­rego, przy­po­mi­na­ją­cego ruderę drew­nia­nego budynku bli­sko cen­trum mia­steczka. Tahiti uwiel­biała sta­ro­świecki poli­ne­zyj­ski kicz tego miej­sca, który był tu czymś wię­cej niż deko­ra­cją. Podobno wystrój baru nie zmie­nił się od ponad czter­dzie­stu wnę­trzu peł­nym tury­stów i miej­sco­wych, łatwych do odróż­nie­nia po stro­jach – zna­leźli nie­wielki bam­bu­sowy sto­lik nie­opo­dal „sceny” – pod­wyż­sze­nia o powierzchni metr na pół­tora z dwoma tabo­re­tami i dwoma mikro­fo­nami.– Faj­nie tu jest! – oznaj­mił Lucas, ener­gicz­nie koły­sząc się na krze­ bał się, że krze­sło się prze­wróci i w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach coś by powie­dział, posta­rał się poha­mo­wać chłop­ców, lecz ich entu­zjazm był wła­śnie tym, po co tutaj przy­je­chali, więc dał spo­kój i zajął się swoją butelką corony. Zmę­czona kel­nerka wła­śnie nio­sła im pizzę, gdy poja­wił się zespół – dwóch Hawaj­czy­ków z gita­rami. Pierw­szym utwo­rem, który zagrali, było _Some­where over the rain­bow_ Isra­ela Kama­ka­wiwo’ole’a na uku­ miał wra­że­nie, jakby Kate poja­wiła się na ławce obok, oparła o niego i śpie­wała cicho, fał­szu­jąc, ale gdy się odwró­cił, zoba­czył tylko Marah, która natych­miast zmarsz­czyła brwi.– Co? Wcale nie ese­me­ wie­dział, co powie­dzieć.– Nie­ważne – rzu­ciła Marah, ale wyglą­dała na roz­cza­ro­ się kolejny utwór. _When you see Hana­lei by moon­li­ght…_Piękna kobieta o roz­ja­śnio­nych słoń­cem blond wło­sach i pro­mien­nym uśmie­chu weszła na maleńką scenę i zaczęła tań­czyć hula do tej pio­senki. Gdy muzyka się skoń­czyła, pode­szła do ich sto­lika.– Pamię­tam cię – zwró­ciła się do Johnny’ego. – Twoja żona chciała się zapi­sać na lek­cje hula, gdy tu ostat­nio byli­ obrzu­cił ją spoj­rze­niem.– Mama nie żyje.– Och – powie­działa tan­cerka. – Tak mi przy­ jak Johnny miał dość tych słów.– To miłe, że ją pani pamięta – odarł znu­żo­nym tonem.– Miała piękny uśmiech – powie­działa poki­wał głową.– Cóż. – Pokle­pała go po ramie­niu, jakby byli przy­ja­ciółmi. – Mam nadzieję, że ta wyspa wam pomoże. Jeśli jej na to pozwo­li­cie. gdy wra­cali do domu w gasną­cym świe­tle dnia, chłopcy byli już tak zmę­czeni, że zaczęli się kłó­cić, a Johnny zbyt wykoń­czony, by się tym prze­jąć. W domu pomógł im przy­szy­ko­wać się do snu, przy­krył ich i poca­ło­wał na dobra­noc.– Tato? – zapy­tał Wills sen­nym gło­sem. – Będziemy się jutro kąpać?– Pew­nie, Zdo­bywco. Po to tu jeste­śmy.– Ja na pewno wejdę pierw­szy. Lucas to tchórz.– Wcale poca­ło­wał ich jesz­cze raz i wstał. Idąc przez dom w poszu­ki­wa­niu córki, prze­cze­sał włosy dło­nią i wes­tchnął. Zna­lazł ją na oka­la­ją­cej cały dom weran­dzie. Sie­działa na leżaku. Zatoka ską­pana była w księ­ży­co­wym bla­sku. W powie­trzu czuć było sól, morze i kwiaty plu­me­rii. Osza­ła­mia­jący, słodki i uwo­dzi­ciel­ski zapach. Wzdłuż trzy­ki­lo­me­tro­wej linii plaży roz­siane były ogni­ska, wokół któ­rych stały i tań­czyły cie­nie ludzi. Ich śmiech uno­sił się ponad szu­mem fal.– Powin­ni­śmy byli tu przy­je­chać, kiedy jesz­cze żyła – ode­zwała się głos wyda­wał się taki młody, smutny i odle­ Mieli taki zamiar. Ileż to razy pla­no­wali wyjazd, żeby odwo­łać go z jakie­goś zupeł­nie dziś nie­istot­nego powodu? Wydaje ci się, że masz na wszystko mnó­stwo czasu, i nagle się oka­zuje, że to nie­prawda.– Może patrzy na nas teraz.– Taa. Na pewno.– Wielu ludzi w to wie­rzy.– Żałuję, że do nich nie wes­tchnął.– Taa. Ja wstała. Spoj­rzała na niego. Smu­tek, który ujrzał w jej oczach, był doj­mu­jący.– Nie mia­łeś racji.– W czym?– Ten widok niczego nie zmie­nia.– Pra­gną­łem odmiany. Możesz zro­zu­mieć?– No cóż… Ja pra­gnę­łam tych sło­wach odwró­ciła się i weszła do domu. Drzwi się zasu­nęły. Johnny stał, wstrzą­śnięty jej sło­wami. Tak naprawdę nie pomy­ślał, czego potrze­bują jego dzieci. Wetknął ich potrzeby mię­dzy swoje i uznał, że tak wszyst­kim będzie byłaby roz­cza­ro­wana. Już. Znowu. Co gor­sza, wie­dział, że córka ma widok niczego nie zmie­ 44Nawet w raju – a może zwłasz­cza w raju – Johnny spał źle, nie­przy­zwy­cza­jony do samot­no­ści, ale każ­dego ranka wyry­wał go ze snu blask słońca na błę­kit­nym nie­bie i szum fal, które jakby się śmiały, sunąc po pia­sku. Zwy­kle Johnny budził się pierw­szy. Zaczy­nał dzień od fili­żanki kawy na weran­dzie. Stąd obser­wo­wał pora­nek nad nie­bieskimi wodami zatoki, któ­rej kształt przy­po­mi­nał pod­kowę. Czę­sto mówił stam­tąd do Kate. Żało­wał, że nie powie­dział tych słów wcze­śniej. Pod koniec, gdy Kate umie­rała, atmos­fera w ich domu przy­po­mi­nała deli­katną, szarą mgłę, była smutna i przy­ci­szona. Wie­dział, że Mar­gie kazała Katie mówić o tym, co ją prze­raża – że zostawi dzieci, o świa­do­mo­ści, że będą cier­piały, o jej bólu – ale Johnny nie potra­fił słu­chać, nawet tam­tego ostat­niego dnia.„Jestem gotowa, Johnny – powie­działa gło­sem cichym niby muśnię­cie piór­kiem. – Ty też musisz być gotowy”. „Nie mogę” – odpo­wie­dział. A powi­nien był odpo­wie­dzieć: „Zawszę będę cię kochać”. Powi­nien był trzy­mać ją za rękę i powta­rzać, że jest w porządku.– Prze­pra­szam, Kate – wyznał teraz, zbyt na znak, że usły­szała. Podmuch we wło­sach, kwiat opa­da­jący na kolana. Cokol­wiek. Ale nie było nic. Tylko szum fal, prze­ta­cza­ją­cych się figlar­nie po pia­ że wyspa pomo­gła chłop­com. Byli zajęci od świtu do nocy. Ści­gali się po ogro­dzie, uczyli body­sur­fingu na zała­mu­ją­cych się pie­ni­stych falach i zako­py­wali się nawza­jem w pia­sku. Lucas czę­sto mówił o Kate, wspo­mi­nał o niej przy każ­dej oka­zji nie­mal codzien­nie. Brzmiało to tak, jakby była w skle­pie i miała zaraz wró­cić do domu. Na początku reszta czuła się z tym nie­swojo, ale z cza­sem Lucas w ten wła­śnie uparty spo­sób, jak deli­katne, powra­ca­jące fale, wpro­wa­dził Kate z powro­tem do ich kręgu, pod­trzy­mał jej obec­ność, poka­zał im, jak ją pamię­tać. „Mamie by się podo­bało” stało się jak refren i poma­gało im wszyst­ do zakupu pełnej wersji książki Nie pozwól mi odejść. Były tancerz z Broadwayu, cierpiący na agorafobię Billy Shine przez ponad dekadę nie opuścił swojego domu. Życie i ludzi obserwuje przez okno. I choć zna swoich sąsiadów - piękną manikiurzystę Rayleen, samotną starszą panią Hinman, byłą narkomankę Eileen i jej dziewięcioletnią córkę Grace czy czytaj Rozdziały 2778 powieści Pozwól mi odejść panie Hill darmowe online. Subskrybuj najnowsze aktualizacje: Widząc uroczy wygląd Yueyue, Ning Xiaoxiao nie mogła powstrzymać się od chichotu i wyciągnęła rękę, „Chodź, Yueyue, przytul ciocię”. Yueyue wykręciła pośladki i nieśmiało wpadła w ramiona mamusi. „Wszystko jest powiedziane, urodź jednego, nie bądź o mnie zazdrosna”. Tasza mrugnęła triumfalnie. Ning Xiaoxiao poparła swoje czoło: „Pracujesz teraz w Komisji Planowania Rodziny? Jeśli nie ukończyłeś celu, premia zostanie anulowana.” Song Qingrui objęła Taszę uśmiechem: „Nie pracuje w Komisji Zdrowia i Zdrowia, ale ma taką, którą chce poślubić. Daj mi serce, więc nieuniknione będzie, że będziesz się przejmował stanem przyrostu naturalnego. Pomyśl o tym, jestem synem prezydenta, a zmniejszenie liczby urodzeń w kraju jest ściśle związane z utrzymaniem ludzi. W końcu nadal martwię się o moją rodzinę. ” Uszczypnął: „Kiedy chciałem cię poślubić, śnię”. „Hej, nie myślę o tym we śnie”. Song Qingrui opuściła głowę i pocałowała ją w twarz. „Ja też chcę… pocałować.” Yueyue natychmiast pochylił się i pocałował Mami po drugiej stronie. Ten obrazek…. Ning Xiaoxiao poczuła, że ​​nagle stała się zbędna: „Pójdę do kuchni zobaczyć”. Widząc odchodzącą Ning Xiaoxiao, Tasha nadepnęła na plecy Song Qingrui: „Czy możesz zwrócić na mnie uwagę, scena miłosna Ruan Ruan jest szorstka, ponieważ jesteśmy zbyt blisko, by ją zasmucić”. „Czy nie jesteś też szorstki? Mówię jej tylko pośrednio, że nawet jeśli kobieta spotkała dwie szumowiny, to tak długo, jak ma nadzieję, i tak spotka najlepszego mężczyznę. Piosenka Qingrui bawiąca się palcami. Tasza była oszołomiona. Myśląc o tym w ten sposób, spotkałem też dwie szumowiny, Xiaoxiao też…. "Mam rację." Song Qingrui skorzystał z okazji, by ukraść kolejne kadzidło: „Ty, mój przyjacielu, wydaje się być w porządku, wróćmy wcześnie po obiedzie. “ Tasza uszczypnęła go potajemnie, a potem na jej policzkach pojawił się ruchomy rumieniec. "Jestem głodny, chcę jeść”. “ Biedna Yueyue zobaczyła, że ​​tatuś i mamusia znów ją zignorowali i zaczęli skręcać jej ciało, by muskać jej obecność. … W kuchnia, Zhou Mingli gotował w fartuchu. Widząc Ning Xiaoxiao nagle wszedł, powiedział: „Jesteś głodny, ostatnie danie będzie wkrótce gotowe. “ Nie jestem głodny, jestem syty”. „Ning Xiaoxiao spojrzała na pot na jego czole, właściwie nie lubi za bardzo gotować, zwłaszcza w upalny dzień”, „Wejdź i ukryj się. “ Zhou Mingli: ??? Ning Xiaoxiao: „Jestem najedzony jedzeniem psiej karmy na zewnątrz. Zhou Mingli powstrzymał się od uśmiechu i zamrugał: „To nic takiego, często to jem. “ Ning Xiaoxiao uniosła brwi: „Często się z nimi spotykasz?” Czy to nie szuka nadużyć? “ Nie, moi inni bracia często szukają dziewczyn i po prostu wysyłają filmy WeChat swoim znajomym, gdy nie mają nic do roboty. To tylko ja, singiel. „Zhou Mingli westchnął: „Więc mówisz, że jestem pełny”. “ Ning Xiaoxiao spojrzała na słonecznego i przystojnego mężczyznę przed nią i nagle zabrakło jej słów. „Właściwie nie sądzę, że powinieneś protekcjonalnie traktować karmę dla psów. „Zhou Mingli nagle powiedział:” Nie sądzisz, że trudności między nimi dobiegły końca? Słyszałem, jak Qingrui mówił, że Tasha została wcześniej zalana przez dwóch mężczyzn, a Yueyue nie był dzieckiem Song Qingrui, ale nadal uważał to za swoje. , Wciąż są dobrzy ludzie, powinieneś widzieć więcej nadziei w Taszy. “ „Ty też możesz mieć”. Kiedy Zhou Mingli to usłyszał, wydawał się mieć nadzieję. Gdyby był za nim ogon, na pewno machał nim radośnie: „Spójrz na mnie, nie jest źle. Spójrz na siebie z gęstymi brwiami i dużymi oczami. Spójrz na siebie ponownie. Jesteś piękna jak kwiaty. Urodziliśmy się. Dzieci zdecydowanie nie są gorsze od innych. “ Subskrybuj najnowsze aktualizacje: Plik McDaniel Lurlene Pozwól mi odejść.pdf na koncie użytkownika annia1263 • folder ebooks • Data dodania: 2 kwi 2017 Wykorzystujemy pliki cookies i podobne technologie w celu usprawnienia korzystania z serwisu Chomikuj.pl oraz wyświetlenia reklam dopasowanych do Twoich potrzeb. Catherine Ryan Hyde Nie pozwól mi odejść Przełożyła Małgorzata Żbikowska Spis treści Jeden: Billy Dwa: Grace Trzy: Billy Cztery: Grace Pięć: Billy Sze... Catherine Ryan Hyde Nie pozwól mi odejść Przełożyła Małgorzata Żbikowska Spis treści Jeden: Billy Dwa: Grace Trzy: Billy Cztery: Grace Pięć: Billy Sześć: Grace Siedem: Billy Osiem: Grace Dziewięć: Billy Dziesięć: Grace Jedenaście: Billy Dwanaście: Grace Trzynaście: Billy Czternaście: Grace Piętnaście: Billy Szesnaście: Grace Siedemnaście: Billy Osiemnaście: Grace Dziewiętnaście: Billy Dwadzieścia: Grace Dwadzieścia jeden: Billy Dwadzieścia dwa: Grace Dwadzieścia trzy: Billy Dwadzieścia cztery: Grace Dwadzieścia pięć: Billy Dwadzieścia sześć: Grace Dwadzieścia siedem: Billy Dwadzieścia osiem: Grace Dwadzieścia dziewięć: Billy Trzydzieści: Grace Trzydzieści jeden: Billy Trzydzieści dwa: Grace Trzydzieści trzy: Billy Trzydzieści cztery: Grace Jeden: Billy Za każdym razem, gdy Billy wyglądał przez rozsuwane drzwi balkonowe, widział brzyd- kie, szare, zimowe popołudnie w Los Angeles, chylące się ku wieczorowi. Za każdym razem było trochę inaczej. Roześmiał się i zbeształ sam siebie: – Billy, chłopcze, myślisz, że zachodzące słońce zerwie z tradycją na ten jeden wieczór? Ponownie wyjrzał na dwór zza zasłony, którą owinął wokół siebie. Dziewczynka wciąż tam była. – Wiemy, co to oznacza, prawda? – mruknął. Nie odpowiedział sobie, bo doskonale wiedział. Nie było więc sensu ciągnąć tej rozmo- wy. Włożył szlafrok na starą, flanelową piżamę, ciasno opatulił nim chude jak patyk ciało i obwiązał się w pasie sznurkiem, którym jakieś sześć lat temu zastąpił pasek. Tak. Billy Shine zamierzał wyjść na dwór. Nie z mieszkania na ulicę. Nic tak szaleńczo radykalnego. Jedynie na patio lub balkon, czy jak tam się zwało to miejsce wielkości znaczka pocztowego na parterze, gdzie stały dwa po- rdzewiałe krzesła ogrodowe. Najpierwjednak ponownie wyjrzał przez drzwi, jakby oczekiwał burzy, wojny lub inwazji obcych – jakiegoś boskiego aktu, który usprawiedliwiłby rezygnację z wyjścia na balkon. Ale zrobiło się tylko trochę ciemniej, co nie było niczym nadzwyczajnym. Zdjął szczotkę – prowizoryczne zabezpieczenie drzwi balkonowych przed włamywacza- mi – pokrytą warstwą kurzu i gazy. Od wieków nikt jej nie ruszał. Poczuł wstyd, bo był dumny ze swojego zamiłowania do czystości. – Zapamiętać – powiedział głośno. – Należy wszystko odkurzać. Nawet jeżeli sądzimy, że nie będziemy tego używać w najbliższym czasie. Choćby tylko dla zasady. Rozsunął drzwi zaledwie na kilka milimetrów i głośno wciągnął w płuca chłodne powie- trze. Dziewczynka uniosła wzrok, po czym spuściła go na stopy. Miała komicznie rozczochra- ne włosy, jakby od tygodnia nikt ich nie czesał. Niebieski rozpinany sweterek był krzywo zapięty. Mogła mieć nie więcej niż dziewięć lub dziesięć lat. Siedziała na schodkach, z rękami wokół ko- lan i kiwała się ze wzrokiem utkwionym we własnych butach. Oczekiwał mocniejszej reakcji z jej strony, bardziej wyrazistego gestu, jednak nie umiał określić, co to miałoby być. Przysiadł ostrożnie na brzegu krzesła, przechylił się przez balustradę i spojrzał na czubek głowy dziewczynki, oddalony o niecały metr od niego. – Bardzo dobry wieczór – powiedział. – Cześć – odpowiedziała głosem brzmiącym niczym syrena alarmowa. Drgnął i omal nie spadł z krzesła. Nie znał się na dzieciach, sądził jednak, że dziewczynka sprawiająca wrażenie przygnębionej powinna mówić cicho. Co prawda wiele razy słyszał jej głos dobiegający zza ścian, bo mieszkała z matką w suterenie. Zbyt wiele. I nigdy się nie zdarzyło, by mówiła cicho. Mimo to spodziewał się, że tym razem zrobi wyjątek. – Jesteś moim sąsiadem? – spytała tym swoim zaskakującym głosem. Tym razem był na to przygotowany. – Można tak powiedzieć – odparł. – Więc dlaczego nigdy cię nie widziałam? – No to teraz mnie widzisz. Ciesz się tym, co masz. – Śmiesznie mówisz. – A ty głośno. – Wszyscy tak twierdzą. Czy ktoś ci już mówił, że śmiesznie mówisz? – Nie przypominam sobie – odparł Billy. – Jednak z drugiej strony nie rozmawiam z wie- loma ludźmi. – No to wierz mi na słowo. To dziwny sposób mówienia, zwłaszcza do dziecka. Jak się nazywasz? – Billy Shine. A ty? – Shine? To znaczy błyszczysz jak gwiazdy albo jak podłoga, gdy się ją wypastuje? – Coś w tym rodzaju. – Skąd wziąłeś takie nazwisko? – A ty skąd wzięłaś swoje? A tak w ogóle to jeszcze mi nie powiedziałaś, jak ci na imię. – Grace. I mama mnie tak nazwała. – Billy Shine to nie jest nazwisko matki. Naprawdę nazywam się Donald Feldman. Więc je zmieniłem. – Dlaczego? – Bo byłem w show biznesie. Musiałem mieć nazwisko tancerza. – A Donald Feldman nie jest nazwiskiem tancerza? – Ani trochę. – Skąd wiesz, które jest, a które nie? – Serce ci to podpowiada. Ale, ale, możemy tak siedzieć cały wieczór i prowadzić tę uroczą konwersację, wyszedłem jednak, by spytać, dlaczego siedzisz tu samotnie? – Wcale nie siedzę samotnie Przecież ty tu jesteś. – Jest już prawie ciemno. Poruszyła się po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł, i spojrzała w górę, jakby chciała sprawdzić, czy mówi prawdę. – Tak – przyznała. – Rzeczywiście. Więc już nie jesteś w show biznesie? – Nie. J... Gm Cm Odważnie podejdź wtedy - rzuć mu się w ramiona F7 Bb Nie pozwól odejść - niebo ziemię nawet rusz Cm Gm/D Bo jak odejdzie, toś straciła, toś zgubiona Eb7 D N.C. I nie naprawisz tego nigdy w życiu już. [Chorus] G Szczęście raz się uśmiecha G/G G/B Bbdim7 D7/A Raz nam rzuca swój dar bezcenny D7 Cm6/Eb Człowiek czeka na tę
Dodał: administrator Data: 14:50 03-11-2018 Kategoria: Polskie Ocena: 10 | Odsłon: 349 Format : Pdf Jakość : Bardzo dobra Rozmiar : 3,7 MbIlość stron : 117 Nathan Malone nigdy nie uczęszczał do zwykłej szkoły, uczył się w domu, spędzał niewiele czasu z rówieśnikami i nie chodził na randki. Kiedy matka Nathana musi poświęcać więcej czasu jego nowonarodzonym siostrom, ostatni rok nauki w liceum Nathan spędza w zwykłej szkole. Podczas pierwszego dnia pobytu w nowej szkole Nathan zwraca uwagę na Lisę, dziewczynę na motocyklu. Lisa i Nathan uczą się w tej samej grupie na zajęciach języka angielskiego. Lisa to indywidualistka, która nie przejmuje się tym, co myślą o niej inni... Zarejestruj się aby pobierać pliki, komentować, dodawać książki do ulubionych oraz dyskutować! Rejestracja jest darmowa i bardzo szybka! Kliknij tutaj aby założyć konto. Trwa to tylko 15 sekund!. Komentarze, recenzje i oceny użytkowników Nikt jeszcze nie napisał recenzji ani nie ocenił książki Lurlene McDaniel - Pozwól mi odejść Dodaj komentarz Pliki, komentarze oraz ocenianie dostępne są tylko dla zarejestrowanych użytkowników, zarejestruj się! Rejestracja jest darmowa i bardzo szybka! Kliknij tutaj, aby założyć konto. Trwa to tylko 15 sekund!. Pozostali internauci sprawdzali także książkę Małżeńska fuzja - Jennifer Probst oraz Niegrzeczna przyjaźń - Alice Clayton . Książkę Lurlene McDaniel poleca 71% naszych odwiedzających. mcdaniel pdf do pobrania chomikuj mobi docx
Sprawdź niskie ceny i kup Nie pozwól mi odejść w księgarni internetowej tantis.pl ⭐ Szybka wysyłka! X i Książki Książki dla dzieci Zabawki Zapowiedzi Nowości Bestsellery LEGO® SmartGames Wydawnictwo Nasza Księgarnia Kontakt
Piątek, 29 czerwca 2012 WydawcaHachette PolskaAutorSarah JonesTłumaczeniePiotr KleszczRecenzentHKMiejsce publikacjiWarszawaRok publikacji2012Liczba stron256 Idealnymi ofiarami sekty są ludzie słabi psychicznie, samotni albo znajdujący się w trudnej sytuacji życiowej. Takie osoby są szczególnie podatne na wpływ innych i można nimi z łatwością manipulować. Członkowie sekty doskonale wiedzą, jak należy się zachować, aby pozyskać nowego członka wspólnoty – wystarczy w odpowiedni sposób okazać zainteresowanie życiem potencjalnej „ofiary”, pokazać rodzinnych charakter wspólnoty… Przyszli członkowie sekt bardzo potrzebują bliskości, poczucia, że komuś na nich zależy, że mają na kogo liczyć. Zazwyczaj nie są w stanie dostrzec prawdziwych intencji swoich przyszłych braci. Do podobnej sekty trafiła Sarah Jones, która opisała swoje przeżycia w książce „Pozwól mi odejść”. Bohaterka została członkinią Tadford Charismatic Church, kiedy była jeszcze dzieckiem. Nie miała na to wpływu – do sekty zapisali ją rodzice, którzy w tamtym okresie stracili kontrolę nad swoim życiem. Sarah dokładnie opisuje lata spędzone we wspólnocie, nad którą władzę sprawował charyzmatyczny przywódca Black. Sekta, choć na początku dawała poczucie bezpieczeństwa, później całkowicie odizolowywała swoich podwładnych od świata, pozbawiając ich wolnej woli, każąc żyć według ściśle ustalonych zasad i tłumiąc wszelkie formy buntu. Członkami Kościoła wkrótce zaczął rządzić strach – ze strachu robili to, czego wymagał od nich przywódca, rezygnując ze swoich marzeń i ambicji, oddając wszystkie oszczędności Kościołowi… W Tadford Charismatic Church szczególne źle traktuje się kobiety – na każdym kroku są poniżane i muszą dostosowywać się do oczekiwań swoich mężów. Oczekiwania te uświadamia mężczyznom Black, który na swój własny patologiczny sposób interpretuje Biblię. Kobiety nie mają prawa samodzielne podejmować żadnych decyzji, nawet tak banalnych jak zakup ubrań czy wybór druhny na własny ślub. Jeszcze gorzej mają dzieci – zabrania się im właściwie wszystkiego, co jest normalne w ich wieku. Są bite za płacz, nieposłuszeństwo, brak apetytu a nawet chorobę. Według Blacka, młodzieńczy bunt jest skutkiem złego wychowywania od najmłodszych lat. Aby tego uniknąć, rodzice powinni fizycznie karać swoje dzieci za każde przewinienie. Sarah początkowo dostosowuje się do wymogów wspólnoty, ale gdy zostaje matką, zaczynają otwierać się jej oczy. Nie może patrzeć na cierpienie swoich dzieci i głównie ze względu na nie podejmuje walkę z sektą. Wymaga to od niej wielkiej odwagi, ponieważ ma przeciwko sobie nawet własnego męża. „Pozwól mi odejść’ to porażający opis działania sekty – sposobów pozyskiwania nowych członków, osaczania, manipulacji… To też szczegółowa relacja ze wszystkich lat spędzonych przez autorkę we wspólnocie. Obowiązkowa lektura dla wszystkich rodziców, którzy chcą uchronić swoje dzieci przed sektą.
608j4.
  • saae23iyd1.pages.dev/26
  • saae23iyd1.pages.dev/163
  • saae23iyd1.pages.dev/277
  • saae23iyd1.pages.dev/385
  • saae23iyd1.pages.dev/231
  • saae23iyd1.pages.dev/194
  • saae23iyd1.pages.dev/194
  • saae23iyd1.pages.dev/209
  • saae23iyd1.pages.dev/383
  • nie pozwól mi odejść pdf